Powrót do Hamy. Przemierzamy całe miasto piechotą. Co chwila ktoś na zaczepia, zaprasza na herbatę. Z braku czasu musimy odmawiać, ale jeden dziadek zawołał do nas po angielsku, więc pomyśleliśmy, że warto z nim pogadać. Wchodzimy do jego warsztatu gdzie ze starych opon robił kosze na warzywa i owoce. Sprytne, nie powiem.
Dziadek świetnie mówił po angielsku, jak twierdził, uczył się sam bo lubi angielski. Zaczęło się dosyć śmiesznie bo jego pracownik coś do niego powiedział. Zapytałem się o co biega, a on: „Mówi, że jego żona jest chora i nie może uprawiać seksu”. To mu odpowiedziałem, że zawsze mu w sumie prawa ręka zostaje. Dziadek się głośno roześmiał, ale tamtemu nie powiedział. Hmm…
Pogadaliśmy o gospodarce, polityce. Jak się okazuje przeciętne zarobki to ok. 270USD. Całkiem nieźle przy tutejszych cenach. Żeby założyć działalność gospodarczą trzeba mieć pozwolenie od rządu. Nawet na sprzedaż warzyw na straganie. No to lipę trochę mają. Zapytałem się, dlaczego nie wykorzysta znajomości angielskiego i nie otworzy hotelu. Odpowiedział, że trzeba mieć pozwolenie, a on nie ma znajomości. W inny sposób się nie da. Korupcja i kolesiostwo. Znajome klimaty.
Po godzinnej dyskusji na jeszcze kilka innych tematów pożegnaliśmy się. Zaszliśmy na targ po brzoskwinie.Niedobre były. Takie jakieś niedojrzałe. Oddałem je jakimś dzieciakom. Ale im chyba też nie smakowały.
Ulica za ulicą, zakręt za zakrętem i zaczepia nas ten sam gościu, którego spotkaliśmy wczoraj w nocy. Śmiał się ze mnie, że pijany byłem, pytał się czy wieczorem pijemy whiskey i takie tam. Zatrzymał nas prawie siłą, gdyż się dosyć śpieszyliśmy. Przynajmniej uzupełniliśmy zapas wody za friko. I wypiliśmy kolejną herbatę.
Dużo później dochodzimy wreszcie do dworca, wsiadamy w autobus do Damaszku. Tam jesteśmy już nocą. Zaczepiamy jakiegoś gościa, który wyglądał na ogarniętego. Wsiadł z nami w taksówkę i razem pojechaliśmy do centrum. Tam znaleźliśmy jeden z tanich hoteli podanych w przewodniku. Za 4USD nocleg na dachu. Bierzemy.