Geoblog.pl    dziadding    Podróże    Dziadding to Syria 2007    Ulice Damaszku
Zwiń mapę
2007
29
lip

Ulice Damaszku

 
Syria
Syria, Damascus
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3423 km
 
Z rana wyruszamy do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych po przepustkę do Quneitry. Jakoś dziwnie się czułem nie słysząc zewsząd „Welcome!”. Damaszek jest już bardziej europejski. W sumie to nawet bardzo.
Zapuszczamy się na drugi koniec miasta, po drodze mijamy KFC (tak, tak, KFC gdzie sprzedają kurczaki) i dzielnicę ambasad gdzie nie mogliśmy robić zdjęć, a co 50m stał agent secret sernice, albo gościu z kałachem. Szkoda, że nie dali się sfotografować.
Przepustkę w MSW dostajemy za darmo i bez problemu w 15min. Wracamy również piechotą. Po drodze nie spotkaliśmy nic ciekawego oprócz dworca bez torów (remont). Kierujemy się na słynny souq. Przy wejściu spotykamy polskich żołnierzy z ONZ. Pogadaliśmy z nimi, trochę nas postraszyli w jakim to strasznym kraju nie jesteśmy i jak za byle gówno rekwirują aparat. I dodali, że syryjskie więzienia są przerąbane bo nie gwarantują jedzenia, tylko rodzina musi przysyłać… No to niemiło, nie powiem. Potem pośmiali się z nas, że śpimy na dachu i takie tam. Na koniec zaprosili nas do siebie na Wzgórza Golan. Wybieraliśmy się tam następnego dnia więc postanowiliśmy skorzystać. Sam souq to ogromy pasaż, kryty półokrągłym dachem, w którym jest masa małych dziurek. Jak twierdzili nasi żołnierze, są to ślady po kulach Legii Cudzoziemskiej. Pasaż jest bardzo długi. Jedna z bram prowadzi do Meczetu Omajadów. Wjazd za 50SYP. Jeśli się jest w krótkich spodenkach dostaje się spódnicę.
Meczet ROBI wrażenie. Przeogromne mozaiki z maleńkich kawałków, ogromny marmurowy plac, do tego przepiękna wieżyczka (nie wiem do czego to mogłoby służyć) na środku dziedzińca. W przewodniku Lonely Planet można znaleźć informacje historyczne o tym miejscu. Wtedy zaczyna ono fascynować jeszcze bardziej. Setki artystów i ogromne ilości pieniędzy pochłonęła budowa tego kompleksu. Niestety wnętrze meczetu już nie jest tak ładne. Zwiedzając po kolei wszystkie sale z pewnością można trafić na miejsce, gdzie leży zmumifikowana głowa ojca Saladyna. Wszyscy wierni na jej widok płaczą, więc musiał to być ktoś ważny.
Wychodząc z meczetu powraca się na souq. Szczerze mówiąc, to targ w Damaszku jest nieporównanie mniej orientalny niż ten w Aleppo. Ale swój klimat ma, nie powiem.
Po zwiedzaniu meczetu wróciliśmy z powrotem do hotelu. Tam rzuciliśmy się na materace. Naprzeciwko nas siedziały cztery dziewczyny. Jedna z nich miała pomarańczowe spodnie i miała blond dredy, więc zarzuciłem do Kuby: „A co to za pomarańczowy falafel tam siedzi?”. Zanim Kuba zdążył odpowiedzieć usłyszeliśmy donośne „Co?!”. Polki. Tak się zaczęła nasza znajomość z nimi.
Fajnie usłyszeć swój język (to już drugi raz jednego dnia), bo szczerze mówiąc to zdarzało się, że sami do siebie mówiliśmy po angielsku. Tacy z nas lingwiści;) Ale wracając do tematu dziewczyn okazało się że studiują archeologię na UW i były na wykopaliskach w Libanie. Chwilę później wyszło na jaw, że wszystkie zdychają bo mają jakieś zatrucie. Magda (ta z dredami) rzygała dalej niż widziała.
Po wstępnym wybadaniu co to za laski, wyruszyliśmy znowu na miasto w poszukiwaniu Dzielnicy Chrześcijańskiej. I tutaj powiem, że porzućcie wszelką nadzieję ci, którzy korzystacie z mapy w przewodniku Lonely Planet, albowiem są na niej zaznaczone jedynie główne ulice bez setek uliczek odchodzących w lewo i prawo. Nieprzenikniona dżungla. I do tego nie było tak miło jak w Aleppo, że jak budynek stał na drodze to robili tunel na druga stronę. Nie. Trzeba było wracać tą samą droga pokonując dziesiątki zakrętów i sypiąc wszędzie siarczyste polskie słowa niecenzuralne. Błądziliśmy dość długo. Co prawda dzięki temu poznaliśmy uroki tej okolicy, bo jest to naprawdę niesamowite miejsce. Nie dziwię się już, że ludzie żyją tu nieprzerwanie od kilku tysięcy lat. Wiszące nad ulicą latorośla, sklepiki, wszędobylskie rowery i chyba najbardziej uśmiechnięci ludzie na ziemi. Pełny chillout między białymi garbusami wciśniętymi na siłę w wąskie uliczki. Jakaś taka atmosfera spokoju i pewności jutra tutaj panuje. Do tego gdzieniegdzie z bruku wyrastają drzewa dające kojący cień. Temperatura i wilgotność wydają się idealne. Wszystko wydaje się idealne. Chciałbym tutaj kiedyś wrócić i poszwędać się dłużej. Zgubić się w tym miejscu jeszcze raz. I nie tylko tak dosłownie, ale też w przenośni.
Późnym popołudnie zawijamy się do hotelu, dziewczyny dalej chore, więc zaoferowaliśmy pomoc w znalezieniu wódki, która miała zwalczyć zarazki w żołądku. Wyruszyliśmy na poszukiwania, co chwila pytając przechodniów i sklepikarzy o „shop with alcohol”. Wskazywali nam drogę, każdy co prawda mówił co innego, ale mnie więcej kierowaliśmy się w górę miasta. Przemierzając ulice pełne kolorowych neonów (może nie jak w Las Vegas, ale też jest zajebiście;) natknęliśmy się na jakieś zgromadzenie ludzi. Pełno młodzieży palącej sziszę, siedzącej na krawężnikach i przy stolikach. Jakaś imprezka. Może tutaj piją? Jasne. Zrobili sobie imprezę przy koktajlach owocowych. To jest właśnie jedna z rzeczy za którą podziwiam Arabów. Jak oni się bawią bez żadnych używek? Ktoś złapał za bębenek, śpiewają, sączą koktajle. Kuba poznał jakiegoś Serba, który z nim poszedł wskazać drogę, a ja stanąłem w kolejce po koktajl. Bananowy za dolara. Kosmos! W Polsce takiego nie piłem nigdy. Miałem ochotę na drugiego, ale przyżydziłem baksa. Siadłem sobie na krawężniku i obserwowałem ten tłum. No fenomenalne. Wszędzie śmiech, śpiew, pełny chillout i nie ma browara. A zielska też podobno nie palą. No cóż, co kraj to obyczaj.
Kuba wrócił, poszliśmy do monopola, gdzie za 8USD mieliśmy 1l rosyjskiej wódki. Wzięliśmy zapoję i wracamy. Kuba został z dziewczynami popić, a ja z aparatem udałem się na Saroujah (pobliskiej dzielnicy, którą zachwalał Lonely Planet). Idę i słyszę bębny oraz śpiew. Pokierowałem się w stronę źródła dźwięku. Okazało się, że to z meczetu. Wchodzę. Szok! Około 40 mężczyzn skacze w górę i w dół, w górę i w dół. Sekta jakaś czy co? Masakra! Jak skończyli to jeden z nich podszedł z workiem pełnym bułek (takich jak na hot dogi) i wręczył mi dwie czy trzy. Zaczęli się modlić, odprawili jakieś swoje formułki. Potem ich mułła (albo jakiś inny kapłan, nie znam się) czytał Koran. Wszyscy siedzą w skupieniu kilka minut. Cisza. Aż nagle kilku gości w białych galabijach (te ich białe stroje, takie w jakich chodzą saudyjscy szejkowie) wyciąga telefony i filmuje kapłana. No tak, przed Allahem też się trzeba komórką polansować.
Niedługo potem modły się zakończyły, wierni zaczęli opuszczać meczet. Mniej więcej 1/3 z nich podeszła i uścisnęła mi rękę. I dali mi jeszcze parę bułek gratis. No i cały szef w białym turbanie też mi dał grabę. Faza:)
Wyszedłem z nimi, a potem zagłębiłem się w jakąś nieoświetloną uliczkę, potem w następną i już nie wiedziałem gdzie jestem. Oczywiście mapą można sobie było podetrzeć wiadomo co. Dobra, idę na pałę. Spotkałem parę kotów, faceta prowadzącego konia (oczywiście musiałem mu zrobić zdjęcie, koniowi zresztą też), jakiś dwóch gości z arbuzem i tyle. Za nimi ściana. Koniec drogi. Wracam. Tak samo, na oślep. Nie dość, że ciemno to jeszcze nie wiem gdzie jestem. Ale jakoś mi się udało. Pamiętałem rożne świecidełka porozwieszane w oknach i dzięki temu znalazłem się na ulicy niedaleko naszego hotelu. Udało się. Wróciłem cały i zdrowy;)
Koniec wrażeń na dzisiaj. Chociaż w sumie nie. Na dachu spotkaliśmy Neila (tego z Irlandii). Ugadaliśmy się z nim i z dziewczynami, że jutro jedziemy na Quneitry. My i Neil mieliśmy pozwolenie, dziewczyny nie. Ale umówiliśmy się na Baramke Terminal koło 11. Miały tam być już z przepustkami.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (13)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedził 28.5% świata (57 państw)
Zasoby: 652 wpisy652 29 komentarzy29 722 zdjęcia722 30 plików multimedialnych30
 
Moje podróżewięcej
30.06.2024 - 19.07.2024
 
 
31.10.2023 - 03.11.2023
 
 
31.07.2023 - 11.08.2023