Po długim spacerze zachodzimy na Baramke Terminal. Zamknięty. Super. Czekamy na dziewczyny. Są! Agnieszka najlepiej znała arabski więc zagadała z jakimś typem i on nam wskazał drogę. Wsiadamy w autobus miejski. Agnieszka podaje jakąś nazwę. „Yes, madame! Yes!”. Zadowoleni jedziemy. W końcu kierowca się zatrzymuje i pokazuje, że mamy wysiadać i przesiąść się w inny autobus. No dobra, oszukał nas, ale niech mu będzie. Przesiadamy się. Oczywiście kierowca yes, yes, dojedziecie gdzie chcecie i po kilku kilometrach też nas wysadza i pokazuje łapcie tutaj autobus. Grrr… Ten na szczęście dowiózł nas na miejsce.
Z tego dworca wsiadamy w busa do Khan Arnabah. Tam łapiemy następnego do Quneitry. Dojeżdżamy na miejsce. Sprawdzanie paszportów i przepustek. Wysiadamy. Przydzielili nam jakiegoś typa, który miał nas pilnować i oprowadzać. Idziemy z nim, dookoła ogromne gruzowisko. Po 200-300m dochodzimy do ronda. Za nim ukazał się nam widok jak z Fallouta. Budynki bez frontowych ścian, na ulicy przerażająca pustka. Apokalipsa.
Przewodnik nakazał nam skręcić w prawo. Idziemy do szpitala. Z zewnątrz jeszcze nie wyglądał tak strasznie, ale wewnątrz… Ściany jak sito. Przez każdą z dziur wpadały promienie słońca. Jak na ironię… Ścian wewnętrznych prawie nie było. Na ziemi tony gruzu, gdzieniegdzie wystają metalowe pręty zbrojeń. To już nie są obrazki z filmu. Tutaj naprawdę 34 lata temu strzelali prawdziwymi kulami. Jakoś ta świadomość realności tego wszystkiego sprawia, że cała Quneitra jest… hmm… powiedziałbym dosadna w treści.
Po szpitalu udajemy się na ulicę, którą widzieliśmy za rondem. Gdzieniegdzie pacyfistyczne napisy. Na środku drogi stróżówka. Dookoła gruz i blacha. Nieciekawie ogólnie. Zwiedzamy kościół i meczet, parę budynków. Natykamy się też na krowy. Może jednak ktoś mieszka w tych ruinach?
Nasz przewodnik oświadczył nam, że już 14 i musimy wracać. Kłócimy się z nim, ale w końcu ustępujemy. Wracamy. Mija nas samochód z literkami UN. Może to Polacy? Machamy rękoma. Pojechali. Ale następnego już nie przepuściliśmy. Zatrzymał się. Polacy:)
Oczywiście żołnierze, wyposzczeni długą obecnością na misji zajęli się praktycznie dziewczynami, nas pozostawiając z boku, ale w końcu sobie o nas przypomnieli: „A to wy na dachu śpicie?”. „No my”. „A to się z was wczoraj cały wieczór zalewaliśmy!”. Aha. No dobra. Też bym się w sumie śmiał:) Pogadaliśmy chwilę, powiedzieli, żebyśmy zatrzymali się tam gdzie oni. Zatem pakujemy się do busa i jedziemy.
W drodze powrotnej przydzielili nam typa z secret service. Żołnierze zatrzymali się. Chwilę potem my. Co prawda nie obyło się bez krzyków na kierowcę, któremu zabraniał zatrzymać się ss-man. Ale w końcu wymiękł. Stajemy. Chcemy wyjść. SS-man się drze, że nie, że nie można, my wyzywamy go od najgorszych, krzyczymy byle głośniej. I wymiękł po interwencji naszych żołnierzy.
Wysiadamy i udajemy się do sklepu Firuza, przyjaciela naszych żołnierzy. Zostajemy poczęstowani colą, spritem, kawą, herbatą, sziszą. Bardzo miło, nie powiem. Rozpalamy sziszę i słuchamy opowieści naszych żołnierzy z ich misji. Bekę mieliśmy niesamowitą. Opowiadali np. o niebieskich turbanach (żołnierzez OZN z Indii), wśród których była kasta fuckerów (tak ich nazwali nas), bo podobno dla nich nie ma różnicy czy to kobieta, mężczyzna, koń, osioł, czy pies. Nawet nam filmik pokazywali. Masakra. Dojechał gościu osła… Albo o jednostce z Tajlandii, którzy z polskich szczeniaków zrobili sobie grilla na jakieś ich święto. Lub jak z jakimś szejkiem zamienili wóz pancerny na maybacha i kręcili bączki na pustyni. Ogólnie to sypali takimi historiami, że nas policzki od śmiechu bolały. I taka jedna historia opisująca sposób jazdy syryjskich kierowców: „Stoimy tu już 3 lata i jedyny wypadek jaki widzieliśmy to jak naszym kolegom ktoś w dupę wjechał bo się na czerwonym zatrzymali…”.
Dochodziła 17:00, o tej porze zamykają granicę na Wzgórzach Golan. Umówiliśmy się za parę dni w Aleppo w Spring Flower Hostel (ten co byliśmy na początku) i rozeszliśmy się. Na pożegnanie od Firuza dostaliśmy flagi ONZ.
Wróciliśmy do hotelu, tam przebimbaliśmy wieczór i ustawiliśmy się wszyscy razem z Neilem, że jedziemy następnego dnia do Palmyry. Tylko Agnieszka miała dojechać później bezpośrednio do Der es Zur, ponieważ miała odebrać swojego chłopaka z lotniska.