W autobusie do Palmyry było tak przeraźliwie zimno, że tęskniliśmy za skwarem za oknem. Jedyną naszą rozrywką było zapewnianie wszystkich młodych Syryjczyków, że dziewczyny to nasze siostry lub żony. „Habibi?”. „Yes, she is my habibi” odpowiadałem i wskazywałem na Magdę. Została moją żoną już do końca wyjazdu i zawsze odpowiadaliśmy że jesteśmy parą.
W samej Palmyrze było przeraźliwie gorąco. Środek pustyni. Wilgotność to chyba na minusie była, bo wcale się nie pociliśmy. Pot parował na momencie. Neil poszedł do hotelu (już go więcej nie spotkaliśmy), my w tym czasie do muzeum, gdzie dziewczyny wyprosiły byśmy mogli zostawić tam bagaże. Powołały się na jakiegoś polskiego badacza. To samo nazwisko dało nam darmowy wjazd na teren świątyni, która jednak nie była szczególnie ciekawa.
Jeśli chodzi o ruiny to są dużo bardziej interesujące niż te widziane przez nas w Efezie. Kilkusetmetrowe rzędy kolumn, liczne łuki i bramy. Naprawdę nie spodziewaliśmy się, iż są to tak bardzo dobrze zachowane pozostałości po naszych przodkach. Dziewczyny z racji swojego wykształcenia pokazały nam wodociąg biegnący wzdłuż ulicy i kilka innych pomniejszych ciekawostek. Kręcąc się pośród skalnych bloków postanowiliśmy odpocząć w jakiejś starej świątyni, lub czymkolwiek innym to kiedyś było. Najważniejsze, że dawało cień. Po chwili przybiegła do nas czwórka dzieciaków i chciała nam wcisnąć jakieś koraliki za horrendalne sumy. Na początku je olaliśmy, ale w Magdzie obudził się instynkt macierzyński i zaczęła z nimi rysować jakieś głupoty na kartkach i rozdawać długopisy. Dzieciaki ją naciągnęły i dostały po kilka. Co najciekawsze, jedna z dziewczynek, która miała może 7-9lat miała jednego złotego zęba. Jak lans to lans.
Pogoniliśmy wkrótce dzieciaki i wróciliśmy do muzeum po rzeczy. Ładnie podziękowaliśmy i poszliśmy na przystanek autobusowy, z którego odjeżdżał autobus na dworzec. Kupiliśmy sobie po 2l coca coli na banię i zadowoleni siedzieliśmy spokojnie w cieniu, aż nie zaczęły przychodzić dzieciaki i zagadywać.
Magda marudziła, że musi sobie sandały kupić, takie w jakich chodził Jezus i apostołowie. Więc poszliśmy we dwoje do pobliskiego sklepu wybrać sandały. Gdy już zdecydowaliśmy się na konkretny model, sprzedawca wciąż zachwalał po angielsku swój produkt. W końcu zapytał skąd jesteśmy. „Z Polski”. „Aha, to pewnie znacie tą telewizję Polsat”. „No znamy, a co?”. „Mam na satelicie”. No nieźle pomyślałem. „A oglądasz tam gołe babki w nocy?”. „No jasne, cała Palmyra to ogląda!”. Wybuchliśmy obfitym śmiechem i razem z Magdą zwijaliśmy się parę minut. Pięknie. Walą konia przy Polsacie. Jaki ten świat mały:)
Magda dała mu po długich targach 8USD i wróciliśmy do naszych. Za chwilę podjechał autobus, dojechaliśmy na dworzec i wsiedliśmy autobus do Der es Zur. Na szczęście tutaj kierowca dozował klimatyzację z należytym umiarem.