Zmaltretowani dzisiejszym dniem wróciliśmy do Der es Zur. Przespaliśmy całą drogę do tego miasta. Myśleliśmy, że to koniec przygód, dopóki nie zaczepił mnie Mohammed.
Stoję sobie w samych majtach w pokoju po kąpieli, podchodzi portier i mnie woła. No dobra, zaraz. Wytarłem się i idę. Wskazuje mi jakiegoś młodego gościa, który zaprasza mnie do stolika. „Hi! My name is Mohammed”. Nice to meet you i takie tam rzeczy, gadka szmatka, okazało się, że to spoko typ. Rozmowa zaczęła się kleić coraz lepiej. Ustaliliśmy, że zawołam Kubę i idziemy na miasto. Zatem wybraliśmy się na pomnik, pod którym waliliśmy winiacho. Mohammed zaproponował, żebyśmy skosztowali lokalnych przysmaków. Kupił w restauracji cały talerz jakiegoś szamania. Nie dał sobie wytłumaczyć, że zapłacimy za siebie, ciągle powtarzając, że jesteśmy w jego kraju więc on płaci, a jak on przyjedzie do nas to my będziemy płacić. Po konsumpcji Mohammed wyrzucił za siebie papierki. Zaczęliśmy mu tłumaczyć, że tak nie można i takie tam, a on na to: „There is a lot of freedness!”. Ja wyrzucam, są ludzie co to sprzątną. Ta, jasne. Czysta ulica w Syrii. Aha, gadaj sobie. Ale rzeczywiście. Wychodząc na zewnątrz o godzinie 2 w nocy można zobaczyć zamiecione ulice. Nie powiem, był to dla nas szok.
Przesiedzieliśmy na pomniku do późna w nocy dyskutując o obrazie muzułmanów w zachodnich mediach, polityce, arabskiej tradycji i zwyczajach. Następnego dnia mieliśmy jechać z Mohammedem do Aleppo, gdzie mieszka na stałe.