Rano pobudka. Magda mnie wyciąga na zdjęcia. No to poszliśmy, po drodze wcinając po falaflu. Pocykaliśmy fotki rzece i ludziom, którzy nas zaczepiali. Musieliśmy się śpieszyć bo wszyscy czekali na nas w hotelu, gdyż wybieraliśmy się do Mari i Dura Europos. Ruiny odpowiednio mezopotamskie i hellenistyczno-rzymskie.
Na dworcu długo szukaliśmy busa. W końcu znaleźliśmy. Rozsiedliśmy się w środku i grzecznie czekaliśmy na odjazd. A tu nagle policja wyciągnęła nas z autobusu, zabrała na posterunek i poczęła spisywać nasze paszporty. Wkurzyli mnie. Trzeba było podać imię, nazwisko, imiona rodziców. Było nas siedmioro, ja podawałem dane ostatni. Zdenerwowany sytuacją burkam: „Arkadiusz”. „Jak?”. „A-r-k-a-d-i-u-s-z”. „Zaremba”. ‘Jak?”. „Z-a-r-e-m-ba”. Wkurwiało mnie już to. Literuję jak dziecku a on dalej nic. Ale w końcu mu się udało. „Imię ojca?”. „Bogdan”. Tu już zapisał bez pytania. „Imię matki?”. „Elżbieta?”. „Jak?”. „Playstation kurwa debilu jebany!!!”. „Jak?”. „P-l-a-y-s-t-a-t-i-o-n”. Zapisał i mnie puścił. Zadowolony z psikusa opuszczam posterunek i wszyscy razem wsiadamy w autobus:)
Mari to miejsce może niezbyt ciekawe, ale chyba warto tam pojechać i dotknąć kawałków naczyń sprzed 5000 lat dla samego faktu ich dotknięcia. Fotki, fotki, upał jak nie wiem. Co robimy? Jedziemy na granicę z Irakiem. Kto przeciw, kto za? Agnieszka, Paweł i Ela jadą do Dura Europos, ja z Kubą, Magdą i Iwoną wybieramy granicę. Zatem w drogę!
Łapiemy stopa do Abu Khamal. Kierowca zadeklarował się, że jedziemy za friko. W Abu Khamal stwierdził, że nas zawiezie na granicę za friko. No dobrze, jedziemy. Ropę mają tania to mogą powozić turystów. Dojeżdżamy na granicę, wysiadamy, i co? Chce pieniędzy! Olaliśmy go, Kuba dał mu faja i poszliśmy do sklepu na colę.
Machnęliśmy po butelce, i wyruszamy w stronę budki strażniczej. Zza budynków widzimy ogromne metalowe ogrodzenie okalające amerykańską bazę. W oddali dostrzegliśmy też mur na granicy. Po drodze spotkaliśmy jeszcze jakiegoś gościa, który gadał trochę po angielsku. Powiedział nam, że do Amerykanów nie wejdziemy, i że przebywanie tutaj jest zakazane. Odchodząc od niego zauważyłem, ze wyciągnął komórkę i gdzieś zadzwonił. Po chwili się wyjaśniło.
Przeszliśmy może 100m, cyknęliśmy jedną fotkę i poodjeżdża typ ubrany na zielono na motorze. Kazał nam iść na posterunek. Spisują paszporty. Imię, nazwisko, imiona rodziców, data urodzenia. Podaje Magda. I mnie tknęło. Jak sprawdzą to co podałem teraz z tym co podałem w Der es Zur to mnie chyba do pierdla wsadzą. Jezu, co ja zrobiłem! Przestraszony spojrzałem na posterunkowego (który nawet nie miał munduru) i pomyślałem, że on nie zna alfabetu łacińskiego, więc się nie kapnie jak mu podam znowu „Playstation”.
A tu nagle otwierają się drzwi i wchodzi wojskowy z czterema gwiazdkami na pagonie i mówi płynną angielszczyną. No to pięknie. Będę się targał teraz godzinami... Posterunkowy spisał paszporty Magdy i Iwony. Kuby i mój przepisał wojskowy. Cały czas siedziałem spięty. W końcu odłożył paszporty, zapytał się co tu robimy, odpowiedziałem, że „just for fun, it’s very exciting to be on the Iraq border” i takie tam.
Wysłuchał mnie w spokoju, kazał nam wyjść, sam zostając na posterunku. My w tym czasie zaszliśmy coś wypić w pobliskim sklepie. Usiedliśmy przed budynkiem i czekamy aż odjedzie, to wtedy cykniemy parę fotek. Ale nie udało się. Wyszedł ze stróżówki, wsiadł do samochodu, podjechał do nas i kazał wsiadać. Przynajmniej nas za darmo do Abu Khamal dowiózł. Przejeżdżając po ulicach pełnych nie oznakowanych progów zwalniających wysadził nas w centrum.
Jak na filmach z Afryki. Obległo nas stado dzieciaków i młodzieży. Skakali, krzyczeli, łazili za nami wszędzie. Zaczepiał nas dosłownie każdy. Dwóch motocyklistów pozwoliło mi wsiąść na motor i zrobić sobie z nimi zdjęcie. Motory były strasznie fajne, bo miały zdobienia jak w Kambodży. Przypominały jakiegoś smoka lub diabła. No to wsiadłem, poczułem się jak harleyowiec i wyciągnąłem rękę oraz ze złożonej pięści wystawiłem dwa palce w znaku diabła. Zebrani dookoła ludzie zaczęli coś krzyczeć: „Diablo! Diablo”. Jeden nawet za taczkę chwycił…
Zsiadłem szybko i dołączyłem do reszty współtowarzyszy. Pielgrzymka dzieci szła za nami powoli się wykruszając. Wśród nich był jeden, który znał angielski, więc sobie trochę pogadaliśmy. Oczywiście zapraszał nas do siebie, ale musieliśmy odmówić. Zaprowadził nas na przystanek, z którego odjeżdżały autobusy na dworzec. W między czasie zaczepił nas facet, który oferował podwózkę do Dura Europos za 400SYP! I jeszcze tłumaczył, że to tanio… Pierwszy raz ktoś chciał nas w Syrii wydymać na poważną kasę.
Wsiadamy do nadjeżdżającego autobusu, tam zaczepia nas mocno ogarnięty staruszek, który zawozi nas na dworzec i wskazuje odpowiedni autobus. Nie należał do najtańszych, ale ok. Jedziemy.
Wysiadamy przy znaku z napisem (łacińskim alfabetem) Dura Europos. Dookoła nas pustynia. Przecinała ją jedynie jezdnia i słupy elektryczne. Niesamowite. Krzyk urywał się jakby szybciej niż normalnie. W oddali widzieliśmy ruiny. Magda, Iwona i Kuba wyruszyli w ich kierunku, ja pozostałem w celu wykonania dziwnego pomysłu.
Mój pomysł zakończył się tym, że musiałem spędzić sporo czasu bez wody i cienia w ponad 50-stopniowym upale. Masakra. Po 1,5 godziny zaczęło mi się kręcić w głowie, do tego odezwał się żołądek. Wyruszyłem w stronę ruin. Dochodzę. Budka strażnika. Kawałek cienia. Zbawienie! Ale strażnika nie ma. Budka zamknięta. Dopiero po jakiś 80 minutach podjechał na motorze. Wydawało mi się, że to posłaniec Boga. Zaprosił mnie do środka i postawił przede mną kanister z wodą. Złapałem za uchwyt i zrozumiałem, że w środku musi być wrzątek. Zrobiłem dwa łyki i podziękowałem. Woda była tak ciepła, że nie przemogłem się. Spędziłem ze strażnikiem resztę czasu aż do powrotu ekipy.
Wracając zatrzymaliśmy mercedesa, którego prowadził Syryjczyk pracujący w Kuwejcie. Zaprosił nas do swojej willi za granicą, zostawił wizytówkę. Mówił, że marzy o blondynce i jak mu jakąś znajdziemy, to mamy dzwonić. Zawiózł nas na dworzec w Abu Khamal, nakazał kierowcy skasować nas jedynie po 50SYP i pomachał ręką.