Pakujemy się, wymieniamy jeszcze dolary i smigamy na dworzec łapać autobus do Homs. Podchodzimy do kasy. „Homs”. Jakiś facet zaprowadził nas do innej kasy, gdzie za 35SYP babka wystawiła nam jakiś kwitek. Potem z przewodnikiem otwartym na stronie o Homs, gdzie jest podana nazwa w języku arabskim chodzimy od autobusu do autobusu porównując napis na nim, z napisem w przewodniku. To tak jak zabawa "znajdź pięć szczegółów…"
Znaleźliśmy autobus, okazało się, że musimy dopłacić jeszcze po 50SYP. Trochę się zdenerwowaliśmy, ale że kwota nie była duża to nie robiliśmy afery. Standard autobusów już dużo niższy niż w Turcji, ale klima i zimna woda jest.
Na dworcu w Homs spotkaliśmy dwie Belgijki, które trochę znały arabski i bez problemu znalazły busa do Qala'at al-Hosn. Tam zapytały się ile jest jeszcze do zamku. Miało być 1,5km, dlatego nie skorzystaliśmy z usług taksówkarza, który chciał od nas 200SYP. Nawiasem mówiąc zdzierca. Poszliśmy piechotą. Zboczyliśmy z trasy licząc, że pieszą ścieżką będzie bliżej. Nie było. Gdyby nie kolejny taksówkarz, który w przeciwieństwie do poprzedniego, zgodził się nas podwieźć za darmo (!!!) to byśmy jeszcze szli, i szli, i szli. 1,5km. Ta, jasne. Co najmniej 5km i to pod górkę. I to stromą górkę.
W zamku zapłaciliśmy 6USD za jeden bilet (chyba nasza najdroższa wejściówka w Syrii). Zamek rzeczywiście imponował położeniem i wyglądem. Ładny może nie był, ale imponujący już tak.
Wśród rzesz turystów odwiedzających obiekt spotkaliśmy Meggy poznaną w Aleppo. Pośmiała się z tego co jej opowiadałem w hostelu. W sumie to się jej nie dziwię:)