Miał być Jeep 4x4. Przyjechał kilkuletni Paykan... (samochód miejscowej produkcji podobny do naszego dużego fiata). Na szczęście jakoś dał radę przejechać 70 km przez pustkowia.
Po drodze mijaliśmy stada wielbłądów. Dwa razy zatrzymaliśmy się żeby zrobić im zdjęcia. Strasznie potulne zwierzęta z nich:) Dawały sie fotografować z bliska, głaskać. W pobliżu nie było żadnej ludzkiej osady ani pasterza, ale prawdopodobnie wszystkie były jednego właściciela, gdyż miały wytatuowane gwiazdy na szyjach.
Gdy dojechaliśmy do końca drogi, zabraliśmy rzeczy i rozbiliśmy obóz około 200m od najbliższej wydmy. Po wejściu się na pierwszą z nich, razem z Czechami, cieszyliśmy się jak dzieci:) Potem, gdy zdobyliśmy najwyższą, naszym oczom ukazał się niesamowity widok. Stojąc na szczycie wydmy czuliśmy się jak na granicy dwóch światów. Przed nami morze piasku, a za nami, po horyzont, wyschnięte słone jezioro.
Przemieszczając sie dalej usłyszeliśmy bardzo głośny i basowy dźwięk osuwającej się wydmy (staliśmy na jej szczycie i przesz moment ogarnęło nas lekkie przerażenie, że zsuniemy się razem z piaskiem).
Na noc rozdzieliliśmy się. Czesi spali na wydmach, a my na słonej części pustyni. W sumie zrobiliśmy dużo rozsądnej, gdyż Czechów całą noc zasypywał piasek, a my spaliśmy spokojnie czując bijące spod alumaty ciepło ziemi.
Za transport zapłaciliśmy 45EUR. W sumie to dużo, ale to Czesi wszystko załatwiali, więc my nie mieliśmy możliwości targowania się. I nie byliśmy dokładnie w Maranjab, tylko jakieś 10km dalej, na wydmach, które można dostrzec z tej karawanseraji (miejsce, w którym kiedyś zatrzymywały sie karawany na postój - coś w stylu współczesnego zajazdu).